Przychodziła do mnie bardzo często. Łagodna, delikatna, krucha. Włosy związane w kitkę, drobne, kolorowe kolczyki i nieodłączny szal otulający szyję. Zawsze było jej zimno. Chowała dłonie do rękawów albo grzała je od kubka z herbatą. Za każdym razem kiedy przychodziła, pytała, jak się czuję. Kiedyś odgarniałam włosy i musnęłam skroń. Od razu zaproponowała po pierwsze: lek przeciwbólowy, bo pewnie głowa mnie boli, po drugie: namiar na fantastycznego specjalistę od migren. W myślach nazywałam ją „Niosąca Pomoc”.
Opowiadała, ile robi, jak często pomaga ludziom i faktycznie robiła to. Cały czas jednak czuła się niedoceniona. Jej starania były nieodwzajemnione. Kiedy była przy kimś długo, czuła się wykorzystywana. Uczucie to było na tyle silne, że pewnego dnia wreszcie wybuchało i zrywała z tym kimś zupełnie kontakt. Paliła mosty. Na którymś spotkaniu opowiedziała mi o małżeństwie z którym się bardzo przyjaźniła. Strasznie zależało jej, żeby ją lubili, akceptowali i spostrzegali jak kogoś wyjątkowego. Załatwiła kursy