fbpx

Wódka z kredensu od babki na Brzeskiej

Szła wolniutko ulicą. Rudy beret, szara jesionka i buty „Relaksy” ostałe z lat osiemdziesiątych… Niosła w dwóch rękach siatki z zakupami. W jednej dwa żywe karpie, w drugiej włoszczyznę, cebulę i ziemniaki. Była pochylona, ale nie przez ciężar siatek, tylko przez lata stania niezależnie od pogody przed bramą na ul. Brzeskiej. Uniosła lekko głowę do góry i spojrzała załzawionymi od chłodu oczami na wystawę sklepu monopolowego. – Boże mój – pomyślała – ile teraz tego pod dostatkiem. I takie i takie…  Na drzwiach tabliczka „Nietrzeźwym i młodzieży do lat 18 alkoholu nie sprzedajemy.”

– Ciekawe czy naprawdę tym młodym nie sprzedają. Biznes, to biznes… – pomyślała i poszła dalej.

Kiedyś to się nie myślało, że to całe picie to choroba. Że niby jakiś alkoholizm. Owszem zdarzało się, że ktoś popijał… Ot nawet ten Kalinowski spod trójki, nachodziło go coś raz na jakiś czas i kładł się do łóżka i pił przez tydzień. Żona mu tylko wódkę donosiła i herbatę z cytryną robiła. Wie, bo sama jej wódkę sprzedawała. Albo ci z suteryny, dzieciaków sobie po pijaku narobili, mieszkali na kupie i wszyscy pili i dziadek z babcią i matka z ojcem i starsze dzieci, a pewnie i młodsze też, bo im dolewali do mleka, żeby spokój mieć. Wie, bo ciągle ktoś od nich przychodził, żeby kupić flaszkę. Albo ten z czwartego piętra…. Inżynier. Biała koszulka, krawacik, żona zawsze z trwałą ondulacją i tleniona, dzieci w Peweksie i na Różycu poubierane, a ciągle się gościli. Ciągle przychodzili ona z pomalowanymi na czerwono ustami albo on z uprzejmym uśmiechem i spojrzeniem z za rogowych okularów mówili – Pani Wiśniewska, jakiś literek czystej, bo przyjęcie mamy.

No słowo daję nikt nie mówił, że to alkoholicy. Pijaczki, ochlapusy… Ale żeby od razu choroba.

Subscribe
Powiadom o

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments