Pił już osiemnasty dzień. Tak mu powiedziała córka dzisiaj rano. – Tato chlasz już osiemnasty dzień. Kiedy skończysz. – i odłożyła słuchawkę.
Nie maił już pieniędzy. Nigdzie. Kilka dni temu sprzedał obrączkę. Bał się przestać. Bał się tego co się będzie działo potem. Tego bólu.
Bał się też wstydu.
Nawet nie wiedział jak to się stało, że znowu się upił. W sensie, że się upił osiemnaście dni temu. Tak dobrze mu szło… Ciągle sobie nie radził. Ciągle myślał, że już się uporał. A tu gówno prawda… Musi wyjść na deptak, może ktoś go poczęstuje albo da parę groszy. Chociaż na setkę. Będzie już kończył, już organizm odrzucał wódę. Ale tak się bał przestać. Już nie chciał pić. Musiał pić.
I wtedy zobaczył jej oczy… Patrzyła na niego. Patrzyła i on czuł, że ona myśli, że jak to jest, że takim mężczyzna tak się stoczył, jest takim wrakiem.
Podszedł. Czuł, że wyskrobie od niej drobniaki. A ona mu powiedziała – Nie mogę pana pogrążyć.
Ona nie chciał go pogrążyć. Wódka leciała mu z oczu. Płakał jak dziecko. Obcej kobiecie zależało na jego życiu. Nie chciała go pogrążyć. Przepraszała go.
Tym jednym zdaniem. Tym jednym zdaniem uratowała mu życie.
Od tamtej pory minęło już kilka lat. Chodził w lecie na deptak i szukał jej. Wpatrywał się w oczy kobiet z nadzieją, że ją spotka. Że dostrzeże w oczach jakiejś kobiety zaskoczenie, rozpoznanie, zdziwienie, zastanowienie czy to jest on, ten sam luj, któremu odmówiła pieniędzy. Tak bardzo chciał jej podziękować.
Tylko po jej reakcji mógłby ją rozpoznać. Nie pamiętał jej. Przecież pił wtedy od osiemnastu dni.