Wczoraj wieczorem na spacerze z psem zobaczyłem siebie sprzed kilku miesięcy. Jakiś człowiek, z napuchniętą twarzą wpychał do śmietnika pustą butelkę, rozglądał się czy nikt nie widzi, chował głowę w ramiona… A ja w jednej chwili poczułem to co czuje on, wstyd, chęć zaczarowania rzeczywistości, że przecież przechylona ćwiartka przy śmietniku w ukryciu się nie liczy, zirytowanie na żonę, że pewnie coś poczuje, a ja będę musiał jej udowadniać, że przecież piłem wodę z sokiem malinowym… Potem poczułem ulgę, że od kilku miesięcy, dokładnie od pięciu, te uczucia nie są moim udziałem, że wręcz boję się wódy i tego co ze sobą niesie, że jestem silny w tym strachu i akceptacji bezradności, że wiem że jak wypiję jedną kroplę, to ruszy cała lawina nieszczęść, że swoim piciem nie krzywdzę tylko siebie, ale też wszystkich bliskich, moją żonę najbardziej… Jak to się zaczęło, pytasz? Od szpitala… A właściwie jeszcze wcześniej… Piłem zaledwie trzy dni. No zaledwie, bo zwykle chlałem tydzień, dziesięć dni… A wtedy po trzech dniach organizm odmówił posłuszeństwa. Zacząłem umierać. Wątroba siadła. Żona wezwała pogotowie i nawet oni, ci z karetki się przestraszyli. Zawieźli mnie do szpitala. Żonie lekarz powiedział po kilku dniach – „Wszystko w rękach Boga, my możemy tylko filtrować, nic więcej i albo umrze, albo przeżyje.” Kiedy odzyskałem przytomność, usłyszałem od niego to samo. Przestraszyłem się… Jak to umrę? To już nie pojadę w żadną trasę ani do Grecji, nie popływam w jeziorze, nie będę się kochał ze swoją żoną (ach jaki ona ma cudny tyłek), nie przeczytam książki, zostawię ich tu wszystkich samych, rodziców staruszków, córki do ołtarza nie poprowadzę? Lista strat była długa jak tory kolei transsyberyjskiej. Strasznie się bałem. I tak wtedy zapragnąłem żyć. Dla siebie. Kiedy już mnie w miarę wyprowadzili, poprosiłem żonę, żeby zawiozła mnie do ośrodka. Chociaż sama wyglądała jak cień i jechała ostatkiem sił. I tak właśnie zaczęło się to moje trzeźwe życie. Najgorzej było po czterech miesiącach, wszystko zaczęło mnie drażnić, takiego muła złapałem, ale wziąłem się wtedy mocno za uzdę. Poprosiłem tylko żonę o wsparcie. Żeby pozwoliła mi trochę na egoizm, na zamknięcie się w bezpiecznej pieczarze samca. No i dałem radę, chociaż już myślałem, że polegnę. Co mnie uratowało, przed kolejnym chlaństwem? Świadomość. W ośrodku nauczyli mnie tych wszystkich mechanizmów i sztuczek. Pozwolili mi zrozumieć, że już nigdy nie będę mieć kontroli nad swoim piciem, że nie umiem inaczej i że muszę się bardzo obserwować i mieć odwagę przyznać się, że już mnie nosi, że już wyszukuję sobie pretekstów, zbieram kasę… Czy mi się uda dalej? Nie wiem, bardzo bym chciał, ale też się bardzo boję. To dobrze, że się boję. Strach w tym wypadku jest dobrym doradcą. Musze cały czas pamiętać o stracie. Wtedy jestem silniejszy. No i poza tym, żona się uśmiecha i świat mimo trudności jest piękny.
- Najlepiej jest, kiedy decyzję o życiu w trzeźwości podejmujesz sam i robisz to dla siebie. Jeżeli zaczniesz to robić dla żony, matki, dziewczyny, dzieci, szefa, z obawy przed stratą pracy, to marne szanse, że się powiedzie. Oczywiście znamy przypadki, gdzie w trakcie „przymusowej terapii” coś zaskoczyło i człowiek utrzymuje trzeźwość wiele lat. Ale najczęściej podjęte leczenie „dla świętego spokoju” jest działaniem pozornym i niestety nieskutecznym.
- Jeżeli będziesz na tyle świadomy, znajdziesz w sobie mądrość i siłę, żeby się ratować i podnieść jakość życia, będziesz działać całym sobą i w końcu jesteś skazany na sukces.
- Trzeźwienie to ciężka praca. Osoby uzależnione od alkoholu i substancji psychoaktywnych mają tak silne nawyki i mechanizmy ochrony uzależnienia, mechanizmy iluzji i zaprzeczeń, że żeby się przez to przekopać potrzeba czasu. Ale jest to możliwe.
- Początkiem jest zbudowanie auto świadomości i przyjęcie faktu, że jest się alkoholikiem. To trudne, szczególnie w modelu naszej kultury. Alkoholik to degenerat, to ktoś źle oceniany, to ktoś o kim mówi się szeptem w kuluarach „On ma problem z piciem”, „On dręczy rodzinę”, „Ostatnio jak się upił na chrzcinach dzieciaka to zrobił taką burdę że krew się lała po białych koszulach”, „Ostatnio widziałam jak córka zbierała go pod klatką schodową”, „A ta jego kobita, cień człowieka, tak ją wykończył”… Ty sam też tak myślisz o pijusach – prawda? Ciebie to nie dotyczy, Ty nie jesteś degeneratem. Ale jak spojrzysz na siebie oczami widza, zrobisz listę swoich wyskoków po wódzie, po sześciu piwkach, czy dwóch butelkach dobrego wina, zobaczysz, że niewiele się różnisz. Alkoholik pijący, a alkoholik trzeźwiejący to zupełnie inna historia. Ta świadomość jest bardzo ważna. Dlaczego? Bo bez niej nie zbudujesz swojej tożsamości i nie będziesz w stanie określić swoich słabości, swojego miękkiego brzucha. PAMIĘTAJ! CZŁOWIEK ŚWIADOMY SWOICH OGRANICZEŃ STAJE SIĘ WOLNYM CZŁOWIEKIEM, MIERZY SIŁY NA ZAMIARY I SZUKA ROZWIĄZAŃ. CZŁOWIEK NIEŚWIADOMY JEST WŁASNYM NIEWOLNIKIEM, A JEGO SŁABOŚCI GO PROWADZĄ, NISZCZĄ I OGRANICZAJĄ!
- Na podjętej terapii dowiesz się wszystkiego o sobie. Nikt Ci tego nie będzie wtłaczał. Ty sam jak magik z kapelusza wyciąga kolorowe chusteczki, gołębie i króliki, będziesz wyciągał z siebie wszystko to kim jesteś, co w sobie nosisz i będziesz zaskoczony, ile w sobie masz. Nauczysz się rozpoznawać emocje, dbać o siebie i innych, nauczysz się od nowa, albo pierwszy raz budować relacje.
- To sztuka dostrzegać piękno życia na trzeźwo. Ale z trzeźwej perspektywy, uwierz mi, wbrew pozorom piękno jest prawdziwe, czyste i podbite własnym sukcesem. Bo to będzie Twój i tylko Twój sukces!
- Trzeźwość to zmiana stylu życia i pełna akceptacja życia bez alkoholu. Trzeźwość jest stanem ciała, umysłu i ducha, to poczucie ulgi i szczęścia.
Zobacz, rozejrzyj się – jest słabo, zgliszcza w środku i na zewnątrz…. Ale może być lepiej. Znajdź tylko w sobie iskierkę chęci życia. Wyjdź z za butelki. Ten świat wcale nie jest taki zły. Czekamy na Ciebie, żeby Ci to pokazać.